chwilę nas brakowało, a wszystko dlatego, że czekałyśmy na opowieść i w końcu przyszła. pewnie to Mały Książę mówił, że jak się bardzo czegoś chce, to to przychodzi. właśnie w taki sposób przyszła do nas opowieść. podejrzewamy, że to nie tylko łut szczęścia, ale przyczynił się do tego także wyjazd na wieś, bo tam zawsze coś magicznego się dzieje.
mama zawsze organizuje nam rozrywki na wsi, w zależności od pór roku wiosną i latem: koszenie trawy i zbieranie jagód, a jesienią zbieranie liści i zbierania grzybów dobry. Nurka od kwietnia wdraża się w mamine pomysły i zawsze jest pełna podziwu, że mama wie, czym uszczęśliwić psicę. dlatego nasze weekendowe grzybobranie niczym nowym dla Nurixa nie było, nowością mogło być jedynie to, że a mamą i psicą poszłam ja. czułam się trochę jak intruz, co w rytuale przeszkadza…
dopiero tu właściwa opowieść się zaczyna:
w sobotę mama tuż po przyjeździe zarządziła wyjście do lasu. była to pora wczesna, bo chwilę po 9., no może 9.30. mama kazała gumowce włożyć, do ręki dała nóż i wielki kosz. ochota na grzyby była tym większa, że już wcześniej mama opowiadała, że w lesie ‚zatrzęsienie’ grzybów i ona kilka razy po nie do lasów chodzi. już nawet widziałam jak ten kosz napełniam po brzegi. poszłyśmy. zaglądam pod choinki, krążę wokół drzew liściastych i nic, grzybów brak. to chodzę za mamą, krok w krok. krok w krok. co chwilę nawołuję też psicę. mama za nawoływania gani, bo mówi, że nie daję Nurixowi wolności. chwilę później mama ma dość, że ją śledzę. to chodzę sama, a wiadomo, że znudzenie człowieka ogarnia jak długo nie znajduje nic. psica lata, na zawołanie przybiega z błyskiem w oku, przedziera się przez zarośla, przeskakuje przez konary, chwilę się kręci przy nogach i biegnie dalej. idziemy do drugiego lasu, bo ten, według mamy już obskoczyłyśmy i nic tu nie ma. choć w maminym koszyku trochę grzybów jest, w moim, po zweryfikowaniu przez mamę zostaje kania. psica od latania coraz bardziej mokra i coraz brudniejsza. ciągle też przynosi nowe znaleziska: patyki, kości, kosteczki, śmieci, zasuszoną żabę, a na koniec… kawałek czegoś od jakiegoś zwierzęcia i oddać nie chce, tylko lata. na ‚brzydką Nuri’, ‚fe’, ‚a fu’, ‚uciekaj’ nie reaguje, tylko wciąż trzyma to w pysku. na ratunek przychodzi Reks, pies ze wsi, który nam w grzybobraniu towarzyszy – zajmuje psicę zabawą i od niej ucieka, psica coś, co trzymała w pysku, puszcza.
jesteśmy w drugim lesie, nasz cel: zielonki i podzielonki. wzrok wpatrzony w mech, metr po metrze sprawdzam i oto znalazłam trzy kurki, po innych grzybach ani śladu. mama kroczy za mną co raz przykuca i coś do kosza wrzuca, nie patrząc na mnie mówi, że bardzo tu dużo grzybów jest. więc nawet kurkami się nie chwalę, tylko zaglądam do maminego kosza, żeby zobaczyć jak wyglądają zielonki i podzielonki, czy tak samo jak w mojej wyobraźni. i zupełnie inaczej. dostaję od mamy wykład, jak rozpoznać zielonkę i podzielonkę, gdzie szukać. i znajduję! każde znalezisko z maminymi grzybami porównuję, bo wiadomo, że zło na człowieka się czai. wkręcam się w grzybobranie, o psicy oczywiście nie zapominam i nawołuję, a mama znowu, żebym dała psicy spokój. Nurix szczęśliwa. grzyby niby są, ale bardziej ich nie ma. postanawiam wracać do domu. mama zostaje. mówię do psicy, jaka jest sytuacja, nich zdecyduje, co woli. patrzę się na nią, nic nie mówię, ale w środku bardzo chcę, żeby wracała ze mną. i teraz magia…
idziemy drogą: ja i psica. po jednej stronie zaorane pola, po drugiej las. w dole wieś. Nurix co chwilę wbiega na pole. chyba pasuje jej ta miękka gleba. idziemy. jest jesień. słońce w sobotę nie wyszło. gdzieniegdzie wciąż unoszą się mgły. jest cisza. zatrzymuję się na chwilę. psica biega, a chcę, żeby też rozejrzała się jak jest pięknie. zatrzymuję ją w momencie, gdy jest na wzniesieniu. wącha powietrze. za nią las przykryty grubą warstwą mgły, osiada powoli też na nią. przed nią rozciąga się pole, na którym powoli wznosi się ozimina. soczysta zieleń rzędów ledwo co wyrosniętych trawek też ugina się pod ciężarem mgły. wszystko zamiera na tę chwilę. to moment, kiedy czuje się, że właśnie wszystko jest we właściwym miejscu. uśmiecham się, pscisa spogląda w moją stronę, patrzy się… i leci przebijając się przez wszystkie warstwy mgły. merda ogonem.
teraz trzeba zamknąć oczy i wszystko sobie wyobrazić. zrobić zdjęcie temu wspomnieniu. zdjęcie prawdziwe nie powstało, aparat został w domu.
ale zanim nastąpi koniec naszej opowieści to, żeby dojść do wsi musimy jeszcza przejść obok pola, gdzie rozrzucono obornik. nurix leci i nurza mordkę w tym polu. modlę się tylko, żeby całej siebie w tym nie zanurzyła. chyba moja myśl dociera do niej, bo tylko (albo aż) co jakiś czas przeżuwa coś w buzi i wiadomo, że buziaków nie będzie, bo śmierdzi kupą.